Recenzje – kwiecien
KWIECIEŃ 2024
Książka: "Kwiat kalafiora"

Małgorzata Musierowicz
Wydawnictwo Akapit Press, Łódź
WIEK: 12+

kwiat-kalafiora“Kwiat kalafiora” to powieść należąca do cyklu Jeżycjady. Wydarzenia rozpoczynają się w ostatni dzień 1977 roku, kończą zaś 1 lutego 1978 roku. Miejscem jest głównie dom Borejków. Pewnie dla niektórych współczesnych nastolatków powieść jest o czasach odległych, może nie aż takich jak pierwsza wojna punicka (264-141 p.n.e.), ale na pewno nie był to okres smartfonów, portali społecznościowych, sklepów z markowymi ubraniami. Były to czasy, gdzie trzeba było stać w kolejce po artykuły spożywcze, bo półki w sklepach nie uginały się od produktów. I można odnieść wrażenie, że były to czasy ponure, smutne, nieciekawe, pospolite. Porównując tamte lata z obecnymi, śmiało można powiedzieć, że były zupełnie odmienne.
I tu pojawia się pytanie. Jak wtedy żyło się ludziom? Jak spędzali czas nie mając internetu? Otóż, żyli zwyczajnie. Mieli swoje zmartwienia. Kiedy pani Borejkowa znalazła się w szpitalu, życie jej rodziny uległo zmianie. Chociaż swoich przyzwyczajeń nie zmienił Ignacy Borejko, ojciec rodziny, filolog klasyczny, dla którego esencją życia była lektura pism starożytnych myślicieli. To na barki Gabrieli, najstarszej córki, spadło wiele obowiązków – szkoła, prowadzenie domu, opieka nad młodszymi siostrami i ojcem. Do tego doszły jeszcze pierwsze miłosne porywy serca. Gabrysia, bo to ona jest wiodącą bohaterką tej powieści, nie załamuje sie, chociaż czasami ogarnia ją zwątpienie, ale stara się sprostać sytuacji, w jakiej znalazła się ona sama i jej najbliżsi. W krytycznych momentach może liczyć na pomoc cioci oraz przyjaciół. Ci ostatni zakładają Dyskusyjną Grupę “Eksperymentalny Sygnał Dobra” w skrócie ESD. Ta nazwa stanie się przyczyną dość humorystycznego zdarzenia. Na czym polegała działalność ESD? Otóż członkowie tej grupy mieli za zadanie wysyłać nieznanym ludziom sygnały dobra, czyli przyjaźni, życzliwości i sprawdzać reakcje ludzi na takie gesty. Na początku potraktowali to jak miłą zabawę. Później okazało się, że uśmiech jest tylko początkiem do czynienia dobrych rzeczy. Ważne jest też, aby nie ograniczać się tylko do gestów, ale okazać realną pomoc tym, którzy jej potrzebują.
Powieść, która z racji czasów, w jakich została napisana, dla niektórych może wydawać się archaiczna, ale mówi o wartościach uniwersalnych. Bo przecież do takich należą przyjaźń, wsparcie, życzliwość, dobro. Przy czym autorka stroni od nachalnego moralizatorstwa. Pouczenia, bo przecież tych nie brakuje, podane są w sposób żartobliwy. I o to chodzi. Uczyć bawiąc.

Płyta: "The Complete Studio Albums Collection"

Wykonawca: Leonard Cohen
Wytwórnia: Sony Music
Data wydania: 7.10.2011
Gatunek: Folk/pop/rock
Autor recenzji: Bartosz Pacuła www.musictothepeople.pl

leonard-cohenDo niedawna z twórczością Leonarda Cohena byłem zaznajomiony tak sobie. Znałem jego największe hity, ale nie dysponowałem zbyt dużą ilością informacji dotyczących jego dyskografii. Szczególnie biednie przedstawiała się moja wiedza dotycząca pierwszych płyt Kanadyjczyka, o których nie miałem zielonego pojęcia. Szansa na zmianę tej przykrej sytuacji pojawiła się wraz z listonoszem, który dostarczył mi biografię “Leonard Cohen. Życie sekretne” opublikowane (po raz drugi) przez wydawnictwo In Rock; […]. Lektura tej książki sprawiła mi niemało przyjemności i była doskonałym bodźcem do rozpoczęcia swojej przygody z Cohenem. Zdecydowałem się więc na zakup wydanego w 2011 roku (staraniem Sony Music) boxu “The Complete Studio Albums Collection”.
Na początek trochę faktów: w skład “TCSAC” (będę korzystał z tego akronimu, nikomu nie chce się czytać – a mi pisać! – sto razy “The Complete Studio Albums Collection”) weszło 11 albumów studyjnych Cohena z lat 1967-2004. W pudle znalazły się więc i rzeczy całkiem nowe (“Dear Heather”, “Ten New Songs”), i te nieco starsze (“The Future”, “I’m Your Man”), i te zupełnie przedpotopowe (“Songs of Leonard Cohen” czy “Songs from a Room”). Słuchając tych płyt po kolei stajemy więc przed wyjątkową możliwością odbycia mentalnej podróży z Cohenem, obserwowania zmian, które zachodziły w nim jako artyście, poznawania kolejnych wielkich przebojów pokroju “Suzanne” czy “In My Secret Life”.
Samo wydawnictwo… nie jest złe. I w zasadzie tyle można o nim powiedzieć. Nikt tutaj nie szarżował z ekstrawaganckimi pomysłami, trzymając się raczej prostych (i w koncepcji, i realizacji) rozwiązań. Pudełko robi wrażenie porządnego – i takie jest w istocie. Mieszane uczucia budzi we mnie okładka. Jest ona minimalistyczna (to na plus), charakteryzuje się jednak brzydkim (przynajmniej w mojej opinii) kolorem. Być może wydawca chciał w ten sposób nawiązać do niektórych – niezbyt udanych – okładek zdobiących albumy Cohena? A może (już bez złośliwości) zależało mu na tym, by pudełko wyróżniało się na tle tysiąca podobnych?
Główną atrakcję “TCSAC” stanowią rzecz jasna płyty. Srebrne krążki zostały zapakowane do tekturowych opakowań typu mini lp. Na pierwszy rzut oka wyglądają naprawdę nieźle, diabeł tkwi jednak w szczegółach. I to dosłownie, ponieważ słabej jakości druk uniemożliwia odczytanie niektórych treści. Najlepiej widać to w wypadku jedynego albumu wydanego w kartoniku typu “gatefold – Death of a Ladies’ Man”; w środku znalazły się m.in. teksty utworów, które są po prostu nieczytelne. Nie wynika to tylko z ich rozmiaru (wiadomo – wydania winylowe są „nieco” większe), ale również z faktu, że ktoś w Sony postanowił ewidentnie przyoszczędzić w niektórych sferach.
Jeżeli chodzi o same płyty CD, to tutaj obyło się bez niespodzianek. Wszystkie wyglądają bardzo podobnie (ich wygląd w żadnym wypadku nie nawiązuje do oryginalnych labeli winylowych) i schludnie. Zabrakło mi jednak folii ochronnych na nie; srebrne krążki są narażone na bezpośredni kontakt z szorstką tekturą, a więc na porysowanie.
Zdecydowanie najsłabszym elementem zestawu jest dołączona do niego 23-stronicowa książeczka. Nie dość, że jakość jej wydania nie jest najwyższa, to w parze z tym idzie rozczarowująca treść. Otwierający całość esej Pico Iyera jest jeszcze całkiem niezły, dużo gorzej wypadły opisy poszczególnych albumów. Przede wszystkim próżno szukać w nich rzeczy tak podstawowej, jak data wydania danego dzieła. Co więcej, prezentacje co najmniej części z nich są zdawkowe, lakoniczne; inne z kolei (głównie te późniejsze) są obszernie opisane. Czemu nie można było przygotować czegoś więcej na temat starszych albumów?
Na uwagę zasługuje jeszcze jedna kwestia, regularnie poruszana w internecie przez osoby, które nabyły już to pudło. Mowa o decyzji, by przygotować boks wyłącznie z albumami studyjnymi. W końcu Cohen od nagrywania koncertówek nie stronił. Co więcej, część z nich to żelazne klasyki, których nie powinno zabraknąć w kolekcji każdego fana Kanadyjczyka. Tutaj – jak już wskazuje sam tytuł – próżno ich szukać. Czy to źle? Na pewno pozwoliło to zbić cenę “TCSAC”. Ale nie jestem pewien czy nie lepiej byłoby dopłacić te 20-30 zł i cieszyć się nie tylko z nagrań studyjnych, ale i (przynajmniej wybranych) koncertowych.
Wydawnictwo pokroju “TCSAC” to praktycznie samograj. Twórczość Cohena obfitowała w naprawdę dobre albumy – wystarczyło je tylko zebrać w całość i spakować do jednego pudełka. I dokładnie to zrobiono. Szkoda, że niewiele więcej. Leonard bez wątpienia zasługuje na lepszy box podsumowujący jego karierę studyjną. I może się takiego doczekamy. Zrecenzowany tutaj nie jest zły, ale… no właśnie – tylko tyle.

Płyta: "Spirit"

Wykonawca: Depeche Mode
Wytwórnia: Columbia Records
Data wydania: 17.03.2017
Gatunek: Rock
Czas trwania: 49:23
Autor recenzji: Bartosz Pacuła www.musictothepeople.pl

depeche-modePrzyznam szczerze, że nieswojo czuję się pisząc te słowa (biorąc szczególnie pod uwagę kult, jakim w Polsce i na całym świecie otacza się Depeche Mode), ale muszę być szczery w swoich osądach: “Spirit”, najnowszy album Gahana i spółki, to jeden z najgorszych krążków, z jakimi miałem w ostatnich miesiącach do czynienia. Nie wiem jak to jest możliwe, ale tej legendarnej formacji udało się wypluć z siebie album zupełnie bezpłciowy, nieangażujący i zwyczajnie nudny. I, przede wszystkim, niewzbudzający jakichkolwiek emocji, pozytywnych czy negatywnych. Ponoć właśnie taki stan jest koszmarem każdego artysty – gdy wynik jego pracy nikogo nie rusza. Jeżeli tak jest w istocie, to artyści z Depeche Mode mają przegwizdane.
“Spirit” to czternasty studyjny album DM, wydany 17 marca przez Columbię. Jest on bezpośrednim następcą krążka “Delta Machine”, jednego z najlepszych dokonań Depeche Mode w XXI wieku. Pamiętam doskonale, że na tamtą płytę w ogóle nie czekałem. Po prostu pewnego dnia, z miesiąc po premierze, odpaliłem ją, by momentalnie zostać wchłoniętym przez jej gęsty jak smoła klimat. “Delta Machine” stanowiła idealne połączenie rocka, elektroniki i bluesa, a przeboje o radiowym potencjale (jak “Soothe My Soul”) były jedynie częścią większej, świetnie prezentującej się całości. Dlatego też na “Spirit” czekałem już znacznie bardziej. Co prawda po zapoznaniu się z pierwszym singlem promującym płytę (a trzeba wiedzieć, że DM to spece od singli, którzy prawie zawsze bez pudła wybierają do tej roli najciekawsze kawałki) mój entuzjazm nieco osłabł, jednak nie było to w stanie odwieść mnie od kupna tego krążka w dniu premiery. A szkoda, bo byłbym do przodu o 130 zł.
Jak już – w krótkich, żołnierskich słowach – udało mi się powiedzieć, “Spirit” to dzieło, koło którego można przejść zupełnie obojętnie. Nie ma on żadnej mocy wywoływania jakichkolwiek emocji, poza znużeniem i niecierpliwością. Chociaż w jego skład weszło 12 piosenek (na wydaniu winylowym zajmują trzy strony), to wydaje mi się on pusty, bez żadnego wyrazu, charakteru. Co więcej, po jego kilkukrotnym odsłuchu wciąż nie umiem zapamiętać więcej niż trzech kawałków, które umieją trącić jakąś strunę w mojej duszy (są to: “Going Backwards”, przywołany już singiel “Where’s the Revolution” oraz “Poorman”). Pierwszy i trzeci numer są nawet przyzwoite – bez szału, ale momentami można usłyszeć to, za co kocha się Depeche Mode. Nieco inną relację mam z “Where’s the Revolution”, który irytuje mnie swoim bezdennie głupim i naiwnym tekstem. Jasne, każdy chce słuchać bogatych panów w średnim wieku, którzy wyrażają swoje święte oburzenie nad stanem współczesnego świata. To w sumie świetna zabawa: słuchać kogoś, komu wydaje się, że ma coś ważnego do przekazania, a tak naprawdę prawi infantylne kazania, które równie dobrze mogłaby wygłaszać moja 12-letnia siostra.
Niestety w parze ze słabą muzyką i miałkimi tekstami idzie mierna jakość nagrania. Panowie Gahan, Gore i Fletcher nie stanęli na wysokości zadania i w tym aspekcie. Co ciekawe, “Delta Machine” (czyli krążek, który nagrywali zaledwie pięć lat temu) stał pod tym względem na niezwykle wysokim poziomie. Brzmienie było głębokie i nasycone (szczególnie w środku pasma), dynamiczne i charakteryzowało się przestrzenią, oddechem. Na “Spirit” podobnych dobroci nie uświadczymy, brutalnie zderzając się ze ścianą kiepskiego, cyfrowego dźwięku. Po lekkim ociepleniu brzmienia i fantazyjnie kreowanej scenie dźwiękowej nie pozostał żaden ślad, ustępując bezmyślnej sieczce rodem z najgorszych dyskotek techno. I nie, wydanie winylowe nie poprawia tej smutnej sytuacji – brzmi równie źle.
Pisząc tę recenzję zajrzałem na chwilę na niezawodną Wikipedię i doznałem szoku: otóż w serwisie Metacritic “Spirit” jest oceniany średnio o 10 punktów wyżej od “Delta Machine”. Z początku myślałem, że jest to jakiś błąd, ale większości osób najnowszy długograj Depeche Mode ewidentnie przypadł do gustu. Czy jest to kwestia większego zaangażowania społeczno-politycznego ze strony Gahana i Gore’a? A może recenzenci tak tęsknie wypatrywali świeżego materiału od Anglików, że nie obchodzi ich jego faktyczna jakość? Tego naprawdę nie jestem w stanie ocenić. Oczywiście dopuszczam do siebie myśl, że to ja się mylę (dlatego zwracam się z apelem do wszystkich depeszy: proszę, nie gniewajcie się na mnie), że nie potrafię dostrzec piękna, które jest gdzieś na “Spirit” ukryte. Problem w tym, że po kilku dniach spędzonych w towarzystwie tego albumu mam nadzieję nieprędko zasiąść do niego ponownie, by zweryfikować swoje poglądy. “Come on Depeche Mode. You’re letting me down”.
[…]